Apple ogłosił stworzenie platformy dla mobilnych graczy. Platformy, o którą nikt nie prosił, ani nie potrzebował. Ale jak wszystko co wyda Apple – musi się sprzedać.
Jak to zwykle bywa w zapewnieniach nadgryzionego jabłka, wszystko wygląda nie do końca tak, jak to reklamowano. Każdy spodziewał się czegoś w stylu abonamentowych usług gier na urządzenia stacjonarne, np. Xbox Game Pass, Uplay+ czy EA Access. Niestety, Apple Arcade łączy z tymi serwisami tylko jeden aspekt – płatność. Cena za serwis mobilnych gier indykowych wynosi… 5$/25zł. A raczej dostęp do mobilnych gier a nie serwis, gdyż sam Apple Arcade to po prostu wydzielony dział AppStore. Wątpliwa jakość tyczy się również gier – Apple Arcade to dosłownie plaga indyków.
Z 58 dostępnych jedynie 3-4 tytuły wyglądają inaczej, niż sztampowe gry na smartfony. Jest to Shinsekai Into the Depths, Rayman Mini oraz Oceanhorn 2. Trzeba przyznać jednak, że Applowi udało się zaangażować do projektu Capcom oraz Ubisoft. Z większych wydawców nie ma raczej nikogo więcej. I o ile rozumiem, że tego typu usługi miewają słabsze starty, no to do jasnej ciasnej to przecież Apple – firma z największym zasobem gotówki na świecie. Na liście startowych gier brak jakiegokolwiek killera. Poza Oceanhorn 2 żadna gra nie usprawiedliwia tak wysokiej ceny. Naprawdę mogli pokusić się o cokolwiek extra – nawet skrzynki do PUBG czy Fortnite mobile. Baza istniejących świetnych gier mobilnych jest ogromna a nie dodano żadnej.
Zachwytów nad serwisem w sieci jest co nie miara. Osobiście nie mam pojęcia, czym się zachwycać. Nawet jeśli tych kilka gier wygląda naprawdę dobrze, to musimy wziąć pod uwagę cenę do oferowanej zawartości. 25zł/miesiąc za 3-4 gry? Które skończymy w parę godzin i co potem? Gracze mobilni to nie hardkorowi wyjadacze, którzy są skłonni wyrzucać na gry setki dolarów. Ciężko ich będzie przekonać do wydawania regularnie pieniędzy na coś, co do tej pory ich nie interesowało. Jeszcze w cenie kilku pojedynczych gier. No ale wiadomo – użytkowników tej marki trzeba traktować kompletnie inaczej. Jednak jest aspekt, który może przyciąć skrzydła projektowi.
Niechętni twórcy i mikropłatności
Mówiąc przyszłościowo – może się okazać, że największą bolączką serwisu stanie się jego atrakcyjność dla użytkowników. Gry mobilne to obecnie kopalnie pieniędzy. Podzielenie tych 25zł/mies na twórców takiej masy gier może spowodować, że z gry dostępnej ekskluzywnie na Apple Arcade wydawca zarobi mniej, niż na reklamach na dużo mniejszej grze dostępnej na Androida. Apple zarzeka się, że do usługi Arcade dołączyła masa świetnych developerów. Tak, dołączyło kilku, ale nie zaoferowali nic nadzwyczajnego. Wskazuje to na ostrożne badanie, czy rzeczywiście warto wiązać się z gigantem z Cupertino na dłużej. Nie wiadomo też, jak będzie się miała sprawa płatności dodatkowych w grach. Na ten moment ich w AArcade nie ma, jednak stanowią one kolosalną część dochodów dla twórców gier mobilnych, więc nie jest powiedziane że się nie pojawią. I tu pojawia się klincz – jeżeli twórcy zaczną rezygnować z uczestnictwa w projekcie, bo nie można dodawać mikrotransakcji, to Apple może ostatecznie się ugiąć. Co może bardzo nie spodobać się osobom, które i tak już za grę płacą. Nic nie jest powiedziane
Samego AArcade nie skreślam kompletnie. Po prostu jego start jest dość słaby. Jeżeli zgodnie z zapewnieniami w samym okresie jesiennym dojdzie 100 gier (i będą lepsze, niż Przesuń Kloca), to możliwe że jednak będzie warto dać jabłkowemu serwisowi szansę. Mieć tylko nadzieję, że dziki rynek gier mobilnych nie okaże się zbyt trudny dla giganta z Cupertino.
Foto: Apple