Po ostatnim, spokojnym For The King na dziesiątki godzin ze znajomymi, nadszedł czas na coś, co podniesie nam adrenalinę i zajmie jeden weekend
Postać Raidena i jego obecność w serii Metal Gear nie jest zbyt lubiana. Wynika ona głównie z Metal Gear Solid 2, gdzie Raiden był głównym bohaterem i jednocześnie MGS2 jest uważana za najgorszą odsłonę całej serii. No cóż, wszystkich zadowolić nie można i nie każdemu odpowiadają wizje Hideo Kojimy. Raiden pojawia się też w Metal Gear Solid 4, po czym otrzymał własny spin-off (który oryginalnie miał być MGS 5) – Metal Gear Rising: Revengeance, opowiadający historię kilka lat po wydarzeniach z czwórki. No właśnie…
Fabuła
Tak niestandardowo zacznę od historii. Mimo ręki Kojimy, nadzorującego prace nad MGR, nie oczekujmy tu żadnej super zawiłej historii. Jest ona tak prosta i sztampowa jak tylko się dało. Zła korporacja zatrudnia androidy/cyborgi i nielegalnie produkuje żołnierzy z dzieci z krajów trzeciego świata. I szczerze – zupełnie mi to nie przeszkadza. MGR ma być slasherem z elementami skradanki a nie majstersztykiem. Prosta historia, sztampowy humor i żarty rodem z Devil May Cry pasują tu jak ulał.
Jak to pięknie tnie
Reveangence wyszedł spod ręki mistrzów od slasherów i gier akcji – studia Platinum i to widać. System walki jest tutaj wręcz rewelacyjny i dopieszczony praktycznie do perfekcji. Czyni to z Revengeance jedną z najlepszych gier gatunku. Poza standardowym siekaniem przyciskami „kwadrat – trójkąt – kwadrat”, mamy do dyspozycji blade mode, którym wykonujemy precyzyjne cięcia, kierując analogami (albo wciskając kwadrat, aby ciąć po płaszczyźnie X i trójkąt, aby ciąć w płaszczyźnie Y). Trafiając w odpowiedni punkt u wroga, możemy wciągnąć z niego „kręgosłup”, który Raiden wykorzystuje do leczenia i ładowania paska energii. Mało? Mamy jeszcze finishery, quick time eventy, granaty i wyrzutnie rakiet oraz dodatkowe bronie odblokowywane po pokonaniu bossów.
Szczególnie wiele frajdy sprawia opanowanie systemu parowania i ich skutecznego egzekwowania, które kończą się szybkim finisherem. Gra jest tak dynamiczna i intensywna, że po udanych parowaniach i rozsiekaniu kilkunastu przeciwników, mamy na twarzy szerokiego banana i w głowie „ale to było dobre”.
Grafika i muzyka
Graficznie, pomimo swojego rodowodu z PlayStation 3, Metal Gear Rising nadal da się oglądać. Widać już ząb czasu na jej karku, ale efekty cząsteczkowe czy strzelające spod nóg Raidena pioruny podczas jego „ninja run” ogląda się miło. Gra powstała na silniku CriWare (tak, od CryTek), więc bez niespodzianek, że nadal się broni. Najgorzej wygląda otoczenie i tło, które ze względu ograniczeń PS3 oberwały najmocniej.
Za to muzyka – matko, jaka ona jest doskonała. Szczególnie podczas potyczek z bossami. Zastosowano tu znany trick z narastaniem ścieżki w miarę rozgrywki. Gdy zaczyna się walka, wchodzi utwór, potem przechodzi do wersji z większą ilością instrumentów (albo do bardziej intensywnego fragmentu) a kończąc, towarzyszy nam pełny utwór z wokalem, tworząc niesamowity climax. Jeżeli skojarzyliście to z Nier: Automata, to trafiliście – Platinum Games często stosuje to zagranie.
Utwory skomponował Jamie Christopherson, który komponował mnóstwo soundtracków do filmów, seriali czy innych gier (np. do serii Onimusha). Pozostałe dźwięki też cieszą ucho. Ze słuchawek wylewają się „cybernetycznie” brzmiące efekty, naprawdę miłe dla ucha. Wszystko klei się i komponuje idealnie w daleko-niedaleko-przyszłościowe klimaty.
Są jakieś wady?
Jeszcze jak! Dla niektórych będzie to na pewno charakter postaci. Wszyscy są strasznie „edgy” i starają się być „cool”, co kłuje momentami w oczy. Do tego ostatni boss jest absurdalny, ale jest to jednocześnie jedna z walk, które zapamiętam na zawsze. MGR wydaje się też być już nieco drewniany i chwilę zajmuje przyzwyczajenie się do niego. Tak, dobrze zauważyliście – są to pierdoły. Mimo sztampowości głównego bohatera i antagownistów, każda walka zapada w pamięć i chce się je powtarzać.

Tytuł ten trapi znacznie większy problem, który jest nie do obejścia – długość. Przechodząc ponownie Revengeance, zakończyłem go w czasie… niecałych 6 godzin! Pomimo wytrwałego szukania znajdziek na mapie. Spory wkład w to miał fakt, że grę znam i przy żadnym bossie nie zginąłem ani razu (hehe, skill), ale przyrównując to do takiego Devil May Cry 4, to nadal wręcz tragicznie krótko. Rozgrywkę możemy sobie przedłużyć misjami VR. Są też 2 krótkie DLC do przejścia, jedno z Wolfem w roli głównej, drugie z Samem. Może to nieco Was pocieszy.
Parę słów na koniec
Revengeance to obowiązek dla każdego fana slasherów. Unikatowa mechanika, dynamika i dająca ogromną satysfakcję walka prześciga większość innych gier tego gatunku. Jeżeli już kiedyś przeszliście Risinga, to polecam sobie odświeżyć. Jeśli lubicie maratony, to jedna, całodniowa sesja powinna wystarczyć do zakończenia fabuły. Jak większość z polecanych tu przeze mnie gier, zapłacicie za nią nie więcej, niż za czteropak. Dostępna jest na PC oraz konsole. Naprawdę warto, szczególnie że brakuje dobrych slasherów na rynku.
Recenzja na postawie egzemplarza własnego