Jak zwykło się mawiać – w polityce nie bierze się jeńców. Nic więc dziwnego, że gry w tej tematyce tak mnie do siebie ciągną. Nie inaczej było z Mapmaker: The Gerrymandering Game. Żeby zdobyć ten tytuł musiałem sięgnąć aż za ocean. Czy było warto?
Co to właściwie jest Gerrymandering?
Odpowiedź na pytanie ze wstępu jest w gruncie rzeczy bardzo prosta – nie było warto. Aczkolwiek to nie wina samej gry, tylko kosztów shippingu. Stanowiły one prawie 50% całej gry, więc generalnie jak na te pieniądze otrzymałem niezbyt wiele. Do rzeczy jednak – o czym właściwie jest ta gra? Jak nazwa wskazuje – o zjawisku zwanym gerrymandering. A co to właściwie jest?
W dużym skrócie gerrymandering to manipulacja granicami okręgów wyborczych. Jak to działa? Bardzo prosto. Wyobraźmy sobie sytuację, w której jakaś partia ma znaczną przewagę w jednym okręgu, zaś niewielką stratę do konkurencji w drugim. Dzięki zmianom w granicach wyborczych partia ma szansę na przetransportowanie swoich zwolenników z okręgu pewnie wygranego do innego. W ten sposób, w naszym przykładzie, partia zgarnie dwa okręgi. Oczywiście musi być to dozwolone i uregulowane prawnie, ale tak to w dużym uproszczeniu wygląda.
Możecie sobie pomyśleć „ok, ale to nas chyba nie dotyczy”… otóż niekoniecznie. Wprawdzie sytuacja dotyczy głównie państw z jednomandatowymi okręgami wyborczymi, jednak sami mieliśmy podobną (choć nie identyczną) sytuację przy okazji wyborów samorządowych w 2018 roku w Warszawie. To jest naprawdę ciekawe zagadnienie i warto sobie o nim doczytać. Ale dość o tym, czas pogadać o grze.
Zawartość
Dużo elementów w pudle raczej nie znajdziemy. Jak sobie pomyślę, że kosztowało mnie to ponad 250zł to troszkę biednie to wygląda. Mamy więc króciutką, 12 stronicową instrukcję, niezbyt piękną planszę, granice naszych dystryktów oraz odpowiednie znaczniki.
Granice to zwykłe prostokąciki – nie ma o czym opowiadać. Znaczniki głosów – ot kółeczka w odpowiednim kolorze z cyferką i małym graficznym znakiem naszej partii. Za to bardzo podobają mi się markery poszczególnych stronnictw. Naprawdę przyjemnie wyglądają i szkoda, że korzysta się z nich tak rzadko. Aha, mamy jeszcze woreczki w kolorach partii do przechowywania elementów. I tyle. Że tak powiem, szału nie robi.
Zasady gry
Mapmaker: The Gerrymandering Game to raczej nie jest najtrudniejszy tytuł, w jaki grałem w swoim życiu. Naszym celem jest zdobycie jak największej liczby głosów po podzieleniu planszy na dystrykty. Każdy dystrykt dysponuje jednym głosem. Nasza tura jest banalnie prosta, dostajemy 4 (poza pierwszą turą) granice, które musimy umieścić na planszy. Gra kończy się w momencie, w którym cała plansza jest podzielona na dystrykty. Głos zdobywamy w momencie zamknięcia dystryktu i posiadania przewagi naszych zwolenników. W przypadku remisu osoba „domykająca” dystrykt decyduje kto wygrywa. Jeśli po zakończeniu gry mamy remis w głosach wtedy podliczamy wartości naszych zwolenników w wygranych dystryktach – wygra ten, kto ma ma ich mniej.
Oczywiście są tutaj pewne zasady budowy owych dystryktów oraz punktowania. Minimalny rozmiar dystryktu to 4 hexy (counties), przy czym nie możemy również mieć dystryktu większego niż 7 hexów. Nie możemy również zamknąć żadnego dystryktu w sposób, który naruszy zasadę minimalnie 4 hexów. Proste, prawda?
Co mnie grzeje
Kilka rzeczy. Przede wszystkim – to nie jest bezmózga gra. W Mapmaker: The Gerrymandering Game naprawdę trzeba pomyśleć jak sensownie rozplanować nasze dystrykty. Czasem trzeba przyjąć do wiadomości, że niektórych kawałków planszy po prostu nie da się podbić. Sytuacja na planszy to nieustanna przepychanka. A to próbujemy wciągnąć jak najwięcej głosów przeciwnika w pewny dla nas dystrykt. A to znowu zmuszamy współgracza do powiększenia swojego dystryktu, mimo że ma już tam pewną wygraną, przez co straci przewagę w innym miejscu. Jest nad czym się zastanawiać.
Kolejnymi plusami jest czas rozgrywki oraz skomplikowanie zasad. Mapmaker: The Gerrymandering Game to mega prosta gra, którą idzie wytłumaczyć w 3-5 minut. Do tego czas trwania rozgrywki jest niezbyt długi. Teoretycznie pudełko mówi o 30-45 minutach, ale mówiąc szczerze to da się spokojnie skończyć rozgrywkę w niecałe 30 minut jeśli gracze wiedzą co robią.
Gra również całkiem przyjemnie się skaluje. Na BGG widziałem głosy, że „im więcej graczy, tym gorzej”, ale nie podzielam tak do końca tej opinii. Najciekawsze rozgrywki to dla mnie partie trzyosobowe. Dzięki temu walka nabiera rumieńców, bo musimy uważać na dwóch, a nie tylko jednego przeciwnika. Dodatkowo wybieranie zwycięzcy podczas zamykania dystryktu nabiera dodatkowego smaczku i daje więcej możliwości rozegrania sytuacji na planszy. W dwie osoby również jest nieźle, choć trochę „szachowato”. Natomiast w cztery osoby trudno już coś konkretniej zaplanować. Mapmaker: The Gerrymandering Game posiada również całkiem przyzwoity tryb solo, więc jeśli akurat nie mamy nikogo pod ręką to możemy spokojnie rozłożyć sobie planszę sami.
Co mnie ziębi
Rozumiem, że Mapmaker: The Gerrymandering Game to przede wszystkim gra edukacyjna, ale jednak brakuje tu nieco klimatu. Nie oszukujmy się – to jest czysta abstrakcja. Niby walczymy o głosy, ale równie dobrze moglibyśmy sadzić marchewki. Mimo polityczności samego procesu gerrymanderingu w grze jakoś polityki nie czuć.
Drugim minusem jest jeden z plusów, czyli prostota zasad. Ja generalnie jestem fanem szybkich, jednak wymagających myślenia rozgrywek… ale nie każdy lubi, jak wszystko się tak szybko kończy. I że ma tylko jedną akcję do wyboru podczas rozgrywki. Mapmaker: The Gerrymandering Game można potraktować raczej jako filler, niż danie główne na wieczór.
Dobre?
Hmm… niezłe. Z jednej strony gra mi się naprawdę przyjemnie, rozgrywka jeszcze mnie nie znudziła i po prostu dobrze się przy niej bawie. Z drugiej strony – wydałem na nią naprawdę dużo za dużo hajsu i prawdopodobnie drugi raz bym jej nie kupił. Gdyby ktoś jednak sprzedawał ją za bazową cenę (bez shippingu z USA) to myślę, że warto sprawdzić ten tytuł.